
Menu główne
Opcje użytkownika Forum Strona główna Zasady Społeczność Szukaj Web
Newsletter Pro

Polecamy

Styl
Each user can view the site with a different theme.
Themes marked with a * also change the forum look.
|
ForumsPro › Oddział MORDHEIM › Wydarzenia [Mordheim] › Kampania Mordheim w SDK - fluff, fabuła, historia...
Kampania Mordheim w SDK - fluff, fabuła, historia...
Turnieje, pokazy i konwenty z MORDHEIM w tle.
Users browsing this topic:
Brak
View previous topic :: View next topic
|
Author |
Message |
Myszor
Widzący
Joined: lut 11, 2014
Posts: 1279
Location: Warszawa
Filia Mazowiecka
|
Post subject: Kampania Mordheim w SDK - fabuła
Posted: Wt czerw 10, 2014 03:28 PM
|
|
Szary Prorok okazał się rozsądny. Szef Quissk dostał szansę udowodnienia, że wciąż zasługuje na swoją pozycję.
Zadanie tym razem było naprawdę proste - zdobyć kilku ludzkich niewolników dla Proroka.
Młodziki dobrze się spisały. Dobrze, że są mi wierne, że nie trzymają z tym zdrajcą Gnashem... Wywęszyły smród ludzików obok tamtej starej nory, gdzie bezwłose i bezogoniaste szczuropodobne istoty spotykały się przed Katastrofą żeby jeść swoje dziwaczne jedzenie i pić to paskudne, gorzkie i śmierdzące Coś-Z-Beczki.
Świeży smród śladów i jeszcze parujące odchody, jak zwykle pozostawione w kilku trudno dostępnych miejscach wokół jednej z tych ich żałosnych ruin. Tak-tak. Przedziwny, trudny do pojęcia zwyczaj, temat licznych żartów wśród Braci, naturalnie znakujących odchodami miejsca najbardziej eksponowane. O tak-tak, strasznie głupie, śmieszne, ale czasem też przydatne ludziki! Do jedzenia, do pracy w błotnych dziurach. Trzeba schwytać kilku, jak rozkazał Prorok. O tak-tak. Schwytać.
----*----
Szef Quissk wyjątkowo energicznie wydawał polecenia. Mimo fizycznej nieobecności Proroka czuł się obserwowany, czuł, że Rogaty Syn Boga Szczura w jakiś tajemniczy, magiczny sposób ma na niego baczenie. Wiedział, że kolejne niepowodzenie może go kosztować nie tylko pozycję w stadzie, ale też jego marne, szczurze życie. Dlatego działał z takim samym zapałem, jak kiedyś, kiedy był znacznie młodszy, zaraz po tym, jak sprytnie otruł swojego poprzednika... Kiedy jeszcze tak wiele młodych samic...
Całkiem niedawno nażarta i znów pełna energii banda była gotowa do następnej akcji. Quissk z zadowoleniem ocenił stojąca przed nim burą masę mięśni, zębów i pazurów, połyskującą tu i tam świeżo naostrzonymi włóczniami i mieczami, zbrojną w ciężkie, drewniane pały nabijane metalowymi kolcami. Młody adept Pissk zajął miejsce zabitego Kritta. Obok niego warowały dwa ogromne, zmutowane szczury. Pissk znał tajemnicę przyzywania tych bestii z Podświata, z Domeny Wielkiego Rogatego Pana. Przydatna umiejętność. Quissk wiedział, że i przy nim musi być ostrożny. Pojawił się kolejny pretendent do zajęcia miejsca na Wysokim Krześle Szefa. Oprócz przeklętego Gnasha. Coś trzeba z nim w końcu zrobić...
-*-
Śmieciarze zwykle stanowili łatwą zdobycz. Słabo uzbrojeni, tchórzliwi, umykający w popłochu na widok nawet najmarniejszego z Braci. "To będzie szybka akcja." - pomyślał Quissk, wydając starannie przemyślane rozkazy.
Gnash warknął z cicha, kiedy usłyszał, że w towarzystwie zaledwie trzech Braci i jednego Mądrego Szczura ma podkraść się i zaatakować ludziki z lewej flanki. Wykonał jednak rozkaz, mając wciąż w pamięci groźbę Szarego Proroka. Kilka szarych cieni pomknęło wzdłuż ścian zrujnowanej świątyni.
Reszta oddziału prowadzona przez Szefa Quisska wbiegła do starej gospody. Żaden nie zwrócił uwagi na szyld wciąż wiszący nad drzwiami, przedstawiający, nomen-omen, dość nieudolnie namalowanego szczura. Szczur tańczył na tylnych łapach, w przednich trzymając beczułkę, z której wylewało się coś, co w zamyśle "artysty" miało być piwem. Jednak z uwagi na bogatą paletę barw bywalcy "Szczura" przywykli nazywać to rzygami - co oczywiście złościło karczmarza, jednak po prawdzie nie na tyle, żeby sięgnął do sakiewki po kilkanaście szylingów na nowy szyld. Szczur tańczył tak więc już od lat z beczką z wylewającymi się rzygami, będąc teraz niemym świadkiem niezwykłego spektaklu.
Skaveni zwinnie i niemal bezszelestnie biegli pomiędzy stołami i po stołach, na których nadal leżały talerze, stały drewniane i gliniane kufle i półmiski. Tuż po Uderzeniu ludzie opuścili to miejsce w popłochu. Resztki po niedokończonej wieczerzy przypadły w udziale Małym Braciom, psom wałęsającym się w ruinach i wielkim karaluchom, które teraz pierzchały spod nóg biegnących skavenów, klnąc na czym karaluszy świat stoi i wzywając swoich karaluszych, wąsatych bogów.
----*----
"Słyszałeś to, Gunnar?" - Eckhart Knut, o słuchu niemal tak dobrym, jak słuch jego podopiecznych poderwał się na równe nogi. Psy warujące nieopodal od pewnego czasu czasu strzygły uszami i powarkiwały. - "Znów coś stuknęło!"
Gunnar podniósł wzrok znad zwoju, który akurat studiował. Był to niezwykle rzadki traktat o spaczeniu i jego naturze, autorstwa nieżyjącego już profesora Wilfrieda Von Nicke. Oryginalny tytuł opracowania, mający wprowadzać w błąd współczesnych profesorowi łowców czarownic brzmiał "In sapientiam, in petra", jednak Gunnar czytał nowoczesny odpis, z tytułem zmienionym na właściwy, zaszyfrowany w pierwszych literach kolejnych linii tekstu - Lapidem malum.
"Nic nie słyszałem." - skwitował, poprawiając krasnoludzki monokl i ponownie zagłębiając się w lekturę.
Przy ogniu nie wiadomo skąd pojawił się Theodosius. Gestem nakazał ciszę i bez słowa zagasił butami płomień. Gunnar popatrzył na niego z wyrzutem.
"Kapitanie..."
"Szszsz." - dowódca uciszył próbującego coś powiedzieć łowcę - "Ktoś się zbliża od strony gospody."
Rozkazy wydane za pomocą kilku fachowych gestów zostały natychmiast bezbłędnie zinterpretowane. Na długo, zanim pierwszy zgarbiony cień pojawił się w uliczce między gospodą a ruinami świątyni, Łowcy byli gotowi.
Wargi Barthelma poruszały się w bezgłośnej modlitwie.
Sigmarze, chroń nas. Sigmarze, dodaj nam sił w walce. Święty Ojcze, niech krew naszych wrogów uraduje twoje serce, niech twój gniew prowadzi ramię moje i moich towarzyszy.
Szept dowódcy był ledwo słyszalny. "Spuść psy, Eckhart".
----*----
Szczekanie dochodzące z kierunku, w którym wysłał Gnasha ucieszyły Szefa Quisska. Nienawidził psów, ale jeszcze bardziej nienawidził Gnasha. Jednocześnie zdziwił się, bo nie dobiegło go cienkie ujadanie kundli, zwykle towarzyszących śmieciarzom, ale podnoszące sierść na grzbiecie, basowe ujadanie bestii, takich samych, jakie Quissk widział ostatnio na własne oczy, podczas nieudanej przeprawy przez zrujnowaną ulicę.
I dobrze. Niech rozszarpią tego obszczyogona. Oblizał się na wyobrażenie rywala rozszarpywanego przez potężne, krótkowłose, podobne nieco do małych krów psy ludzi-w-dziwnych-czepkach.
Kiedy przez okna gospody dostrzegł przebłyski pochodni, wiedział już, że ludziki nie dały się zaskoczyć. Zarządził zmianę taktyki. Ogonem wskazał okna w bocznej ścianie. Jednocześnie kilku braciom pozostającym w tyle nakazał zawrócić do drzwi karczmy. Pod pretekstem wsparcia dla grupy Gnasha mieli osłaniać grupę Szefa przed atakiem z tyłu.
Ludziki okazały się czujne i zdyscyplinowane. Nie dawały się wywabić ze swoich pozycji. Dopiero kamienie ciśnięte z kilku proc braci, którzy podeszli na bardzo ryzykowną odległość sprawiły, że niektóre ludziki wylazły z ukrycia, nie opuszczając jednak przezornie wylotu wąskiej uliczki między swoją kryjówką a północną ścianą miejsca-jedzenia.
----*----
Barthelm podejrzewał czary. Jakaś plugawa moc blokowała jego modlitwę i Pan nie odpowiadał. Bezskutecznie prosił o Ognisty Młot. Jedynie modlitwa o Uzdrowienie i Podniesienie została wysłuchana. Jeden z towarzyszy powstał i dziękując Sigmarowi uniósł dłoń z orężem, na znak, ze jest znów gotów do walki.
Tyle zapamiętał Barthelm Kaspar z Altdorfu, bitewny kapłan Sigmara, zanim jego świat ogarnęła ciemność.
----*----
Piski radości Braci Procarzy doszły do uszu Quisska, kiedy wdrapywał się na mur dzielący go od kryjówki ludzików. Jeden z ludzi, odziany w kolorowe szaty leżał bez przytomności u wylotu uliczki. Czterej Bracia Procarze trzymali w szachu resztę czających się w zaułku ludzików, miotając w ich stronę kamień za kamieniem. Quissk pokonał ostatnie ogony ściany, i praktycznie wskoczył na plecy nie spodziewającego się, stojącego na górze człowieka. Walka była krótka, kilka ciosów szponami wystarczyło, żeby człowiek padł na ziemię. Quissk doskoczył do następnego, który pojawił się zza wegła budynku. Za plecami usłyszał jęk dobijanego przez jednego z Młodzików rannego.
Niestety, nagle wokół Quisska zaroiło się od ludzi. Wyskoczyli ze swoich kryjówek i masą ruszyli na osamotnionego Przywódcę. Nie było wyjścia poza Ucieczką. Quissk jednak nie należał do takich, którzy uciekają bezmyślnie. Najbliższe mu zejście do Kanałów było tuż obok. Wiedział też, że w zaułku bronionym przez ludzi jest drugie zejście. Tuz obok miejsca, w którym upadł rażony kamieniem z procy człowiek w kolorowych szatach...
----*----
Barthelm Kaspar z Altdorfu obudził się nagi, spętany i bezbronny w jamie wypełnionej takim odorem, że jego obolałym ciałem targnęły gwałtowne wymioty. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie robić nic poza opróżnianiem żołądka z bogatej zawartości, którą napełnił go kilka godzin wcześniej. Nieprawdopodobny ból głowy dopełniał godnego pożałowania stanu w jakim się znajdował.
Wokół rozlegały się piski. Dopiero po dłuższej chwili człowiek zaczął dostrzegać niewyraźne, ogoniaste kształty kłębiące się wokół niego. Przerażenie jakie go ogarnęło było paraliżujące.
"Panie, dlaczego? Dlaczego wtrąciłeś mnie do Piekła Chaosu? Przecież byłem ci wierny!"
Potwory kłębiące się wokół piszczały jak szczury. Jednak dało się w tych piskach odróżnić dźwięki do złudzenia przypominające ludzką mowę. Barthelm mógłby przysiąc, że stwory rozmawiają ze sobą. Powoli docierało do niego, że jeszcze nie umarł. Że trafił do niewoli skavenów, tych człekokształtnych szczurów, pomiotu chaosu, potomstwa z plugawego spółkowania czarownic i kanałowych szczurów.
Modlitwa! Tak, modlitwa! Teraz tylko jego Pan mógł go ocalić.
----*----
Szary Prorok był zadowolony. Jeniec okazał się kapłanem znienawidzonego, ludzkiego boga. Jego los został przypieczętowany. Pojedzie do Miasta Na Bagnach, gdzie Rada Trzynastu złoży go w krwawej ofierze na ołtarzu Jedynego Prawdziwego Boga, Rogatego Ojca Małych i Dużych Braci.
Jego wzrok spoczął na człowieku, kiedy zaczął mówić.
"Oto fałszywy prorok fałszywego boga pozbawionych sierści, żałosnych ludzików z powierzchni! Patrzcie, jak pokraczną i godną pogardy jest istotą, karykaturą prawdziwego życia, bez ogona, z mizernymi i tępymi siekaczami, istotą całą łysą od urodzenia zupełnie jak najsędziwsi z naszych braci! O tak-tak, po trzykroć tak! Czyż istnieje cokolwiek równie marnego?"
Rogaty skaven przyskoczył do spętanego człowieka i chwycił za powróz, zmuszając jeńca do przyjęcia klęczącej pozycji. Człowiek mamrotał coś, najpewniej modlitwę do swojego boga. Kiedy wzrok Szarego Proroka spotkał się z jego wzrokiem, skaven mimowolnie wzdrygnał się. W oczach człowieka dostrzegł bowiem siłę, której się nie spodziewał. Jeniec najwyraźniej nie bał się go, a niezbitym dowodem tego był fakt, że nie oddał pod siebie moczu. Jego nogi nie drżały tak, jak nogi innych, z którymi Prorok miał wcześniej do czynienia.
Szary Prorok wyjął z zakamarków swojej szaty jakiś przedmiot i rzucił go pod nogi jeńca. Była to Święta Księga Sigmara. Tomisko z głuchym pogłosem uderzyło o klepisko jamy, otwierając się na wizerunku Młotodzierżcy. Jeniec pochylił się próbując spętanymi rękami chwycić księgę, ale jeden z czarno umaszczonych skavenów szarpnał za linę przywiązaną do szyi człowieka tak mocno, że ten padł na plecy, z trudem łapiąc oddech. Lina wrzynała mu się głęboko w szyję, kalecząc gładko ogoloną skóre. Czarnoszczur trzymający powróz oblizał się łakomie widząc obnażone, miękkie gardło człowieka.
Szary prorok tymczasem kontynuował. Szponiastą łapą wskazywał leżącą księgę.
"Oto brednie ludzików o ich mizernym bogu! A ja was pytam - gdzie był ich bóg, kiedy jeden z naszych Braci powalił tego śmierdzącego strachem łysego dziwoląga? Czyż nie pokierował ręką naszego brata sam Wielki Rogaty Ojciec? Czyż nie pobłogosławił kamienia, który trafił tego ludzika prosto w jego żałosny, łysy łeb? Ha! Po trzykroć trzykrotne tak-tak! Zaprawdę, Nasz Ojciec i Pan o Ogonie oplatającym Świat, Nadświat i Podświat jest Największym i Jedynym Bogiem! Szcza na bogów ludzików z powierzchni i kopuluje z ich matkami! Patrzcie bracia i naśladujcie mnie!"
Skaven rozchylił szatę. Cuchnąca struga polała się prosto na otwartą księgę, wprost na wizerunek Sigmara Młotodzierżcy.
Kiedy kolejni bracia, w kolejności narzuconej przez hierarchię w stadzie podchodzili, żeby oddać mocz na świętą księgę człowieka, niejeden z nich mógłby przysiąc, że słyszy radosny chichot Wielkiego Rogatego Szczura dochodzący jego uszu zza Osnowy Rzeczywistości.
|
|
Back to top
|
|
 |
Skavenblight
Widzący
Joined: marca 06, 2011
Posts: 1457
Location: Warszawa
Filia Mazowiecka
|
Post subject: Re: Kampania Mordheim w SDK - fabuła
Posted: Pn czerw 16, 2014 09:05 PM
|
|
Michael Kempler wypatrywał w skupieniu wroga. Podczas rodzinnych narad był tylko dalekim kuzynem, w dodatku synem zdegenerowanego wuja Edwarda, ale tu, w dziczy, każdy się z nim liczył. Jego wzrok przydał się już nieraz w dzikich ostępach Ostwaldu. Tu także mógł się przydać. Choć wraz z Gruagiem wracali już do Mordheim, las zdawał się nie mieć końca. Daleko zapędzili się w swej rozpaczy po stracie Paula...
Tym razem jednak usłyszał kogoś, zanim jeszcze cokolwiek zobaczył. Sięgnął odruchowo do kołczanu po strzałę, choć przed kilkoma dniami sprzedał łuk. Zaraz uświadomił sobie, co słyszy – głośne pijackie śpiewy. Odwrócił się w stronę towarzyszy, spoglądając pytająco. Gerhard skinął głową na Franza i Bernharda, po czym wszyscy trzej wstali.
Do obozu zbliżała się dość wesoła kompania, najwyraźniej pod wpływem alkoholu. To nie było niczym nadzwyczajnym – Ostlandczycy również za kołnierz nie wylewali, choć ich po tylu porażkach w boju dopadało raczej milczące przygnębienie, niż wesołość. Przybysze bez wątpienia byli ludźmi, choć zdecydowanie różnili się od mieszkańców Imperium. Długie brody, sumiaste wąsy, chwilami przesadnie ozdobne stroje... w ostlandzkiej wsi nie widywano takich typów.
Gerhard powstrzymał kuzynów przed dobyciem broni. Skinął tylko na ogry, by wstały.
- Proszsz...! - beknął głośno gruby przybysz o najdłuższych wąsach; najwyraźniej był ich przywódcą. - Są i ogry. Gurgum nie będzie się nudził.
Z cienia za nieznajomymi wyłonił się... ogr. Różnił się od swych ostlandzkich kuzynów. Jego skóra była bledsza, oczy lekko skośne. Tylko prymitywna wesołość w jego oczach zdradzała typowo ogrzą naturę.
- Nie lękajcie się, lękliwi imperialni bracia! Przybywamy w pokoju! - zagrzmiał dowódca. - Z kilkoma butelkami Namiętnej Nadii... tutaj to dość dobra gorzałka, chociaż... u nas w Kislevie uchodzi raczej za średnią. Ale ważne, by sponiewierała! Jam jest Onufry, wielki bojar, którego odważne czyny sławią bardowie po całej krainie... tej za wschodnią granicą, rzecz jasna.
- Gerhard Hartmann – odrzekł Gerhard niechętnie. - Co was sprowadza?
- To, co wszystkich – odrzekł Onufry. - Sława, chwała i takie tam. Zmierzamy do Mordheim, podobnie jak i wy.
- Nie mają tam cyrku – prychnął Reinhard, spoglądając na niedźwiedzia, który podobnie jak Kislevici, pił wódkę.
- Ursus, ach – zachwycił się Kislevita. - Przepiękna bestia, nieprawdaż? Walczy równie zaciekle, jak Gurgum. Niestety, dla cyrku byłby zbyt drogi w utrzymaniu. Pije więcej od ogra. Ale nie o tym chcieliśmy... - Onufry bez pytania usiadł przy ogniu, odkorkowując butelkę. Intensywny zapach gorzałki rozniósł się wokół. - Napij się, przyjacielu – podał butelkę Gerhardowi. - Póki jest otwarta, nikt z nas nie może odejść od ognia, chyba że za potrzebą. Stary kislevski zwyczaj.
Michael zauważył, że niechęć Gerharda lekko osłabła. Z uśmiechem wziął butelkę.
- A jednak nie spieszy się wam do Mordheim aż tak bardzo, skoro przyszliście do nas – zauważył Bernhard.
- Aj – pokręcił głową Onufry. - Jest mały problem. - Zniżył głos. - Moja drużyna to dobre chłopaki, ale jak to u nas bywa, przesądne. A ten zagajnik, który nas dzieli od Mordheim, uchodzi za nawiedzony i wiecie... w kupie byłoby trochę raźniej. Ja się nie boję, ależ skąd! Robię to tylko dla nich.
- Nawiedzony? - zdziwił się Gerhard. - Michael nic nie zauważył, a od niego na lesie zna się lepiej tylko Wilfried. Michaelu?
- To stare duchy – odrzekł Kislevita, nie dając dojść do głosu Michaelowi. - Nie jakieś tam trupki z wymordowanej wioski. One tu są od czasów... wiecie, ja tam w te leśne elfy nie wierzę, ale kto wie, co tu po ziemi przed wiekami chodziło?
Michael przełknął ślinę gwałtownie. Ledwie odratował Roberta po ostatnim ostrzelaniu ich przez elfy. Wprawdzie nie wyglądały one na leśne dzikusy... ale kto wie? Może w tych lasach czaiło się coś jeszcze. Coś, czego nie było widać gołym okiem. Ci, którzy znali dobrze las, zawsze ostrzegali o jego tajemnicach. Wilfried opowiadał wiele dziwnych historii, łącznie z tą niedokończoną – swoją własną.
- A po drodze do Mordheim jeszcze taka wioseczka jest – uśmiechnął się Onufry. - Ponoć karczmarz ma dwie piękne córki. Napijemy się, przejdziemy ten cholerny las... potem w Mordheim napijemy się i rozstaniemy w pokoju. I wszyscy będą zadowoleni. Przysięgam na moje pistolety po dziadku!
- No nie wiem... - zamyślił się Gerhard. - Jesteście głośni jak wszyscy diabli. Od razu ściągniecie na siebie uwagę wroga.
- Ech – westchnął Kislevita. - Ja do niczego nie zmuszam. Ostatecznie, ja tylko poczęstowałem cię dobrą kislevską gorzałą. No, może nie aż tak dobrą, ale mniejsza... możemy rozstać się już teraz. Tylko jak chłopaki to zniosą... - wskazał na coś za plecami Ostlandczyka.
Gerhard odwrócił się, pełen złych przeczuć.
Za jego plecami trzy rozweselone ogry otworzyły właśnie kolejną butelkę.
***
Michael nie wiedział już, co się dzieje. Chaos walki zawsze go dezorientował. Wolał wypatrywać celu z daleka i pakować weń strzały, póki tylko mógł to robić. Jeśli musiał dzierżyć sztylet lub topór, robił to, acz niechętnie. Odkąd sprzedał łuk, mógł tylko wypatrywać wroga i modlić się, by ten nie zdążył do niego dobiec.
Tym razem jednak nikt z Ostlandczyków nie walczył; jeszcze nie. Kislevici rzucili się do przodu z wielką siłą – nikt nie pomyślałby o nich, że są aż tacy przesądni, ale Onufry miał dobry powód, by popędzić swych ludzi do walki.
Legendy nie kłamały – przynajmniej nie całkiem. Las faktycznie nawiedzały jakieś stare duchy. Wilfried jednak uśmiechnął się, gdy je dostrzegł. Znał się na lasach i leśnych duchach. Mówił, że to dobre duchy tego lasu, nienawidzą tylko tego, co złe i pochodzące od Chaosu.
Większym problemem okazała się horda skavenów. Ku wielkiej rozpaczy Onufrego, wioska okazała się już splądrowana. Szczuroludzie nie oszczędzili pięknych córek karczmarza. Przynajmniej zginęły szybko i nie zostały zgwałcone, pomyślał Michael ze smutkiem. Lepsza taka pociecha niż żadna. Duchy lasu zdawały się wprawdzie sprzyjać ludziom – poza przykrym incydentem z nastraszeniem Zdechlaka, za którym musiał pognać Grom, skupiły swą złość wyłącznie na szczuroludziach. Jednak horda wciąż zdawała się nieprzebrana.
- Puściłeś ich przodem – rzekł Michael do Gerharda. - Jestem tylko Kemplerem, nie Hartmannem, więc pewnie nie będzie dla ciebie dziwne, że nie rozumiem...
- Zdrowy rozsądek – mruknął Gerd. - Jego brak zgubił nas w niedalekiej przeszłości. Skoro nasi niespodziewani sojusznicy tak bardzo chcą pomścić dziewki z karczmy, to niech będzie, jak chcą. Ja chcę wracać do Mordheim.
- Wódka była dobra – zauważył łowca. - I chyba sporo im jej jeszcze zostało.
- Racja. Zatem i tobie nie brakuje rozsądku – uśmiechnął się dowódca. - Chłopaki! Ruszcie no tyłki, trochę szybciej! Mówi się, że szczury zawsze przetrwają... zobaczmy, czy to prawda!
Ogrom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Od dłuższej chwili, nie mogąc bez rozkazu ruszyć do walki, kibicowali tylko Gurgumowi głośnymi okrzykami. Ogr z Kisleva był silny, choć powoli i jego zaczęła osłabiać walka z hordą szczurów. Grom i Gruag z radością ruszyli więc mu na pomoc.
Kislevici bili się zaciekle. Michael musiał przyznać – nigdzie w Imperium nie widział podobnego stylu walki. Nie zawsze był skuteczny, ale przeciwnik musiał się liczyć z przegraną.
- Wuju, osłaniaj mnie – zawołał Reinhard, unosząc garłacz. Chłopak wiedział, kiedy nadchodziła jego chwila.
Michael odruchowo wybiegł przed chłopca, mając na uwadze czujne spojrzenie Franza. Od śmierci Paula Franz bardzo pilnował swojego syna. Dopiero po chwili Michael zorientował się, że stanowi żywą tarczę. Kilku szczuroludzi mierzyło do niego z proc. Nie dalej jak tydzień temu ktoś żartował w karczmie, że to babska broń... ale kiedy strzelali z niej skaveni, mogło być różnie...
Huknął garłacz. Michael zasłonił twarz – od lat nie dostał odłamkiem i wiedział, że Reini dobrze strzela, ale mimo to wolał być ostrożny. Lepiej zginąć z rąk wroga, niż przez własną głupotę z rąk przyjaciela. Rozejrzał się wokół – wszędzie trwały walki. Znikąd pomocy. Onufry padł nieprzytomny, podobnie jak dwóch jego towarzyszy. Od ciosów albo od wódki - co za różnica? Gdziekolwiek by nie próbował uciec, wszędzie zostałby zaatakowany. Pomyślał o swym bracie, Jakobie, o bratankach. O siostrze Eleonorze, którą los wywiał lata temu do zakonu. O matce, udręczonej przez lata okropnego małżeństwa z ojcem. O Marlene o złotych włosach, którą podglądał kiedyś nad strumieniem. Wyprostował się, gotów na spotkanie ze śmiercią.
Głośny pisk przerwał chaos w jego myślach. Kłębiąca się wokół horda szczuroludzi rzedła. Stwory cofały się do lasu, gniewnie piszcząc. Piżmo strachu było wyczuwalne nawet dla słabego węchu człowieka.
A jednak nie umrę dziś, powiedział do siebie Michael Kempler. Może nawet jeszcze ujrzę Marlene, jeśli tylko uda się kiedyś wrócić do Sturmbergheim.
***
- Jedno tylko mnie boli – westchnął Onufry, gdy docierali do gościńca. - Nie pochędożyłem jak należy. A te córki karczmarza były naprawdę ładne! Znaczy się... po śmierci już mniej, ja nie z takich, żeby zwłoki bezcześcić. Ale szkoda młodego ciałka, zmarnowało się!
- Wuju! - zawołał Damian, szczerbaty młodzian o wyłupiastych oczach, wskazując na przejeżdżający niedaleką ścieżką wóz. - Patrz no! Tabor cygański!
- Ajajaj! - zachwycił się Kislevita. - Słodkie młode cyganeczki... śpiew do rana... no nie mogę, nie odpuszczę sobie. Bracia z Imperium, traficie sami do miasta? Wzywają mnie, ekhm... ważne sprawy. Mordheim w końcu nie ucieknie!
- Nie ma sprawy. Powodzenia – uśmiechnął się Gerhard, ściskając dłoń Onufrego.
Także Michael uśmiechnął się lekko. Polubił trochę starego satyra. Nie ulegało jednak wątpliwości, że wraz ze zniknięciem cudzoziemców, do kompanii Hartmannów powróci należyty spokój. Nawet ogry odetchnęły z ulgą.
- Gurgum chcieć zjeść Zdechlak – stwierdził Grom, kiwając głową. - Grom prawie obić mu morda.
- Widać brak mu zrozumienia dla sentymentów. - Poklepał ogra Bernhard. - Ale spokojnie. Teraz tylko... o masz ci los. - Zrzedła mu gwałtownie mina.
Z naprzeciwka nadchodziło kilku zbrojnych. Michael sięgnął broni. W trakcie podróży do Mordheim natknęli się na kilka patroli i niemal zawsze spotkania te kończyły się walką. Większość z nich składała się z nadętych kretynów, skłonnych do negocjacji wyłącznie za odpowiednią opłatą. A Gerhard ani nie zwykł wręczać łapówek, ani nie miał nawet z czego ich płacić.
- O, patrzcie no – zawołał jeden z nieznajomych. - Nie wszyscy spieprzają z Mordheim. Niektórym raz oberwać to mało! - Wzbudził tym wybuch wesołości wśród swych towarzyszy.
- Tak to bywa – mruknął Gerhard. - Wybaczycie nam, panowie... chcielibyśmy tylko przejść spokojnie w swoją stronę.
- Czekaj, czekaj! - Zawołał inny. - Nie sądzicie, chłopaki, że powinniście nam coś odpalić? Zdaje się, że nie brakuje wam złota...
- Och, Greg – jęknął jeden z jego towarzyszy. - Daj im spokój. To tylko wieśniacy nie wiadomo skąd, mięso armatnie. Jutro już ich nie będzie. Miejże serce.
- Mam serce – odparł Greg. - Ale mam też potrzeby. I wy też macie, chłopcy... rzadko zdarza nam się popić za darmo. Kobiety też się niestety cenią. Więc, wybaczcie kochani, lecz...
- Minęliście się więc z obydwoma rozrywkami – przerwał Michael.
Zbrojni spojrzeli na niego podejrzliwie. Greg lekko poczerwieniał.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy ze swojego położenia, wieśniaku – żołdak splunął mu pod nogi.
- To jest nas dwóch – ciągnął Michael, niezrażony. - Kislevici z dużym zapasem gorzałki zniknęli nam z oczu ledwie kilka minut temu. Zdaje się, że cygański tabor był przyczyną ich wielkiego pośpiechu, ale nie sądzę, by zdążyli daleko odejść. Cyganki nie zwykły uciekać przed mężczyznami.
Żołnierze przez chwilę przypatrywali mu się nieufnie. W końcu twarz Grega rozjaśnił szeroki uśmiech.
- A niech mnie, mamy jednak czasem szczęście! - zawołał. - I to w dodatku podwójne. Tak jak i wy – skinął głową na swych towarzyszy. Rozstąpili się natychmiast. - Możecie odejść w pokoju. A jeśli macie trochę złota do wydania, powołajcie się na mnie u Kulawego Thada, mieszka koło rzeki. Spuści trochę z ceny, o ile nie zechce zostać też Jednorękim Thadem... niech was Sigmar prowadzi! - Odwrócił się do nich plecami i ruszył pośpiesznie za resztą zbrojnych.
Gerhard gwizdnął z podziwu.
- Kuzynie, nie docenialiśmy cię chyba – rzekł, klepiąc Michaela po ramieniu. - Czasem spryt jest więcej wart niż ustrzelenie grubego zwierza. Myślę, że Bern, Franz i Wilfried nie pogniewają się, jeśli weźmiesz dziś udział w naradzie. Prawda, chłopcy? - spojrzał na swych kuzynów.
Michael odwrócił się również, zaskoczony. Bernhard uśmiechnął się przyjaźnie, Franz uniósł bukłak, jakby wznosił toast. Wilfried tylko poruszał bezgłośnie wargami. Modlił się, jak zwykle.
Michael również wyszeptał krótką modlitwę. Taal na nią zasłużył. Spełnił choć raz jego życzenie.
_________________
|
|
Back to top
|
|
 |
duszy
Widzący
Joined: lut 02, 2014
Posts: 1311
Location: 100lica
Filia Mazowiecka
|
Post subject: Kampania Mordheim w SDK - fluff, fabuła, historia...
Posted: Śr czerw 18, 2014 02:41 PM
|
|
SPOILER! Click here to read. zaległy Marienburg
“Gdzie ten przeklęty halfling?” - marudził Thorgrin - “Nogi mu z dupy powyrywam i opiekę nad ogniem, jeśli znów gdzieś zamarudził na czwarte śniadanie.”
“Ehh, jesteś pewien, że dom Snaddrisneva był gdzieś tu?” spytał Haki, inżynier rozglądał się po ruinach Mordheim z wyraźną pogardą - “Ludzka partanina, Umgi nie potrafią nawet postawić budynku, który przetrwałby upadek małej skałki”.
“Skaggi pisał, że w mieszka południowej dzielnicy, gdzieś koło kuźni, ale kto by to teraz rozpoznał”.
“Ej, patrzcie! Jacyś ludzie, ich spytamy” - krzyknął młody Korgan, wskazując wyłaniającą się z oddali, pstrokato ubraną bandę ludzi.
Aloysis Gostahoffer westchnął z ukontentowaniem. Udało mu się załapać niezłą posadkę jako zwiadowca grupy krasnolodów. Co prawda dwaj maniacy z przefarbowanymi na pomarańczowo włosami ustawicznie twierdzili, że spełnia w grupie rolę chodzącej przekąski do piwa, ale to na pewno tylko żarty. Krasnoludy płaciły nieźle, nie wymagały dużo i miały świetne piwo. Pociągnął łyk z manierki, popijając właśnie przegryzione udko kurczaka, wygodniej wyciągnął nogi, przez chwilę zastanawiał się skąd, w środku zrujnowanego ludzkiego miasta, wziął się drewniany fort i czemu jest opuszczony, ale stwierdził, że to jednak mało istotne. Miał na głowie znacznie ważniejszy problem, nakłamał krasnoludom, że doskonale znał miasto przed uderzeniem komety i osobiście znał ich ziomka Skaggi Snaddrisneva, a nawet bywał w jego pracowni. Teraz musiał szybko wymyślić jakieś wygodne kłamstewko, wyjaśniające jego nieumiejętność trafienia tam. Chociaż..., krasnoludy są powolne, zanim doczłapią do niego ma czas na jeszcze parę skrzydełek. Posiłek przerwał mu jakiś hałas, dochodzący gdzieś z północy, wychylając się dojrzał dwie grupy uzbrojonych ludzi idących na krasnoludy. Przez chwilę zastanawiał się, czy się z powrotem nie ukryć i nie przeczekać, ale jednak poczucie obowiązku, podbudowane sporą ilością krasnoludzkiego ale przeważyło.
“Hej! Thor...” - słowa przerwała strzała, wbijająca się w gardło niziołka.
“Te, patrz!” - warknął Grimbul, waląc drugiego zabójcę w ramię pięścią wielkości bochna chleba - “Zabili naszego pokurcza”
Argam splunął w dłonie, wyciągnął młoty i odparł:
“No to będzie wpierdol...”
Walka nie trwała długo, po krótkiej wymianie strzałów Mariengburgczycy przedarli się przez szeregi krasnoludów. Niestety młody Korgan, po ledwie pięćdziesięciu latach życia, spotkał swój koniec w ruinach ludzkiego miasta. Grimbul dostał się pod palbę 2 garłaczy, na szczęście przeżył, bo byłaby to małochwalebna śmierć, ale jego ciało pokryła gęsta sieć blizn. Argam oberwał w walce w głowę, wyszedł co prawda z tego cało, ale od tej pory chodził jeszcze bardziej wściekły, niż zwykle.
"Przeklęty halfling!" - pieklił się Thorgrin w gospodzie, w której opijali pamięc Korgana - "Ma szczęście, że zginął, bo jakbym go dorwał w swoje ręce..."
"Przepraszam pana najuprzemiej" - przerwał mu cieniutki głosik - "Nazywam się Ramvoldus Weedcock-Green, dla przyjaciół Rami. Słyszałem, że szukacie panowie zwiadowcy, z doskonałą znajomością tego malowniczego miasta. Może omówimy koszt moich usług przy lekkim obiadku..."
|
|
Back to top
|
|
 |
Myszor
Widzący
Joined: lut 11, 2014
Posts: 1279
Location: Warszawa
Filia Mazowiecka
|
Post subject: Kampania Mordheim w SDK - fluff, fabuła, historia...
Posted: Pt czerw 27, 2014 01:44 PM
|
|
"Zrobię to dziś po uczcie, o tak-tak" - szeptał niemal bezgłośnie Gnash przygotowując się do walki.
Nie jadł nic od wielu godzin mimo, że bracia upolowali dziś kilkoro grzebiących w ruinach ludzkich dzieci. Głód wzmagał agresję, przyśpieszał ruchy, wyostrzał zmysły. Wibrysy czarnoszczura łowiły najlżejsze nawet drgania powietrza. Mięśnie pod jego czarnym futrem napinały się jak stalowe liny. Gnash wprowadzał się w stan kontrolowanej furii, celowo przywodząc na myśl wszystkie porażki, jakie sprowadził na niego i jego szczurzych braci nieudolny dowódca.
---
Szczęście sprzyjało Gnashowi. "Głupiec Quissk" nie zauważył, że uderzenie miecza człowieka w czasie ostatniej walki pozbawiło go jego szczęśliwego amuletu - zasuszonego kociego ogona. Amulet upadł między kamienie a Gnash który to zauważył, dobrze sobie zapamiętał to miejsce.
Teraz Amulet Szczęścia był jego. Gnash zawiesił go sobie na mocnym sznurku na szyi i schował pod skórznią. Wszystko wskazywało na to, że Wielki Rogaty Szczur błogosławi czarnoszczurowi. A skoro tak - czy coś mogło się nie udać?
---
Stary Szef mimo kolejnej przegranej na powierzchni upajał się swoją wspaniałością. Obżarty świeżą, krwistą i miękką ludziną spoczywał do góry brzuchem na kupie starych szmat, a wokół niego leżały cztery samice. Jedna z nich iskała mu sierść z pcheł, popiskujac przymilnie. Druga wylizywała mu ogon, mocno pokaleczony w czasie ostatniej walki. Trzecia i czwarta prężyły się, dając wyraźnie sygnały do kopulacji.
Stary Szef jednak nie był tym zainteresowany. Obżarty do granic możliwości, co chwilę głośno bekał, a jego paciorkowate, kaprawe oczy przymykały się. Quissk był najedzony i bardzo, bardzo senny.
---
Kiedy w wejściu do leża szefa pojawił się Gnash, dwa pilnujące szczury poderwały się i podbiegły do niego. Znał je. Były to dwa Młodziki, które ostatnio dołączyły do bandy. Dwa szybkie, pełne zapału skaveny, wyrywające się do walki - mimo braku umiejętności i doświadczenia.
Gnash wyprostował się, uniósł nos, wyszczerzył siekacze i zmierzył ich spojrzeniem. Z gardła czarnoszczura dobył się cichy warkot, jego ciało naprężyło się, a za plecami błysnęło trzymane końcem ogona długie ostrze skaveńskiego noża. Kiedy błyskawicznym ruchem dobył zza pasa miecza, a z cholewy drugi nóż, dwa młode skaveny odskoczyły, robiąc mu przejście. Wiedziały, że w pojedynku z czarnoszczurem miały niewielkie szanse. Wiedziały tez doskonale, że Szef nie był równie prędki do nagradzania za lojalność jak do karania za nieposłuszeństwo. Szybko oszacowały za i przeciw, szanse i zagrożenia. Postanowiły zaczekać na rozwój wypadków.
---
Kiedy Quissk dostrzegł Gnasha w wejściu, nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu. Był sprytny. Wiedział, kiedy trzeba pokazywać siłę, a kiedy udawać słabość. Teraz był naprawdę osłabiony, na dodatek obżarty. Za to ten przebiegły, zdradziecki czarnoszczur najwyraźniej nie poszedł w ślady reszty i nie nażarł się do syta ludzkim mięsem!
Samice leżące obok Szefa jak na komendę wszystkie spojrzały w stronę przybysza i wyszczerzyły ostre zęby. Trudno było jednak stwierdzić, czy był to przejaw agresji czy adoracji. U skaveńskich samic jest to wszak praktycznie niemożliwe do odróżnienia...
---
Quissk wiedział, że w zasięgu łapy leży jego miecz. Wiedział, że może po niego sięgnąć w ułamku sekundy. Przymknął oczy, udając, że kolejny raz przysypia. Jego oczy zwęziły się w wąskie, praktycznie niedostrzegalne szparki.
W tym samym momencie Gnash skoczył. Jego ruch był tak szybki, że niemal nie do uchwycenia przez ludzkie oko. Czarna smuga doskoczyła do legowiska Szefa, ostrza zatańczyły w półmroku skaveńskiej jamy.
Mimo obżarstwa i ran odniesionych w ostatniej walce Stary Szef zaskoczył czarnoszczura. W jego łapie nie wiadomo skąd błysnął sztylet, którym nad podziw zręcznie odbił zdradziecki cios ogona. Quissk był bądź co bądź Zabójcą, szkolonym w odległych wschodnich pod-krainach!
Zdołał wykonać kilka nieprawdopodobnych uników, przeturlać się po kupie szmat dobywając przy tym leżącego pośród nich miecza. Gnash ryknął wściekle, jednym susem pokonał dystans do przeciwnika i zasypał go gradem nieprawdopodobnie szybkich ciosów. Łapa! łapa! ogon! łapa! łapa! ogon! - ostrza pobłyskiwały w dzikim, nieprzewidywalnym amoku, zgrzytały i dzwoniły jedno o drugie, kiedy stary Quissk z coraz większym trudem parował ciosy rozszalałego Gnasha.
I wtedy stała się rzecz niebywała. Czarnoszczur nagle pośliznął się na resztkach jedzenia, stracił równowagę i przewrócił się na grzbiet, uderzając łbem o starą skrzynię, w której Szef trzymał zdobycze z rajdów na powierzchnię. Uderzenie oszołomiło Gnasha tylko na ułamek sekundy. Jednak ten ułamek wystarczył doświadczonemu Zabójcy, żeby doskoczyć do czarnoszczura i dwoma fachowymi uderzeniami miecza wytrącić mu z łap miecz i sztylet.
"Zdrrrajco!" - syknął Quissk - "teraz zdechniesz, a ja zjem twoje ścierwo!"
Zabójca zamachnął się mieczem, szeroko, ukośnie, od góry.
Potężny cios z pewnością przepołowiłby Gnasha, gdyby miecz nie zatrzymał się w połowie drogi. Zdziwiony do granic Quissk spojrzał w górę. Ostrze tkwiło w wystającym ze sklepienia jamy korzeniu, o którym przytępione obżarstwem zmysły Szefa nie miały pojęcia. Kiedy próbował uwolnić ostrze, jego wzrok padł na Gnasha, który ściskał w łapie...
...jego Amulet Szczęścia!!! Barwiony na czerwono zasuszony koci ogon, zdobyty jeszcze w szczurzęcych czasach polowań na koty, długo przed zagładą Miasta.
"Ty złodzie...!!!" - wściekły krzyko-pisk Quisska Zabójcy urwał się w połowie, kiedy potężne uderzenie ogona czarnoszczura podcięło mu obie nogi.
Szef zwalił się na ziemię z głuchym stęknięciem. Gnash skoczył na niego niemal w tym samym momencie i przygniótł całym ciężarem muskularnego cielska. Sprężysty ogon uzbrojony w ostry jak brzytwa nóż uniósł się nad odsłoniętą szyją szefa...
"Nie zabijaj..." - zapiszczał Quissk cienkim jak szczurze szczenię głosem. - "Wygrałeś... panie..."
Gnash zawahał się. Był zdecydowany zabić dowódcę, ale widok wciąż jeszcze żywego, pokonanego i upokorzonego przeciwnika sprawiał mu dziwną, nieodczuwaną nigdy wcześniej przyjemność. Przyjemność, którą chciał jeszcze chwilę przedłużyć.
"Nie zabijaj, panie..." piszczał cicho Quissk, a w jego drżącym głosie dało się słyszeć przerażenie i pokorę.
Stary Szef przegrał i korzył się.
---
Kiedy do jamy wszedł Prorok, Quissk, jeszcze przed chwilą zarozumiały i butny szef szczurzej bandy leżał w kałuży własnego moczu i obejmował nogi Nowego Szefa, Gnasha, prosząc go o litość i przyjęcie jego usług.
Bracia stojący wokół spoglądali na zwycięskiego czarnoszczura z wyraźnym strachem i szacunkiem. Ich nosy poruszały się na wysokości brzuchów, a z ich gardeł dobywał się pomruk... "Gnash... gnash... gnash..."
---
Nowy Szef uniósł miecz, aby ostatecznie zakończyć żywot nieszczęsnego Quisska, I wtedy jamę wypełnił GŁOS!
GŁOS dobywający się nie wiadomo skąd, głęboki a jednocześnie piszczący, mocny i złowrogi, a jednocześnie dziwnie opiekuńczy! To był JEGO GŁOS! Wszystkie skaveny, nie wyłaczając Gnasha padły grzbietami na ziemię, odsłaniając brzuchy.
Bo oto przemówił Sam Wielki Rogaty Szczur!
"Synu mój Gnashu! Nie zabijaj! Albowiem to też jest mój syn tak samo jak ty! Pokonałeś go, więc odtąd Ty będziesz szefem, ale on zostanie twoim zastępcą. Oto Moja Wola! Wola Tego, Który Was Uczynił z błota i krwi małych braci w pradawnych Dniach, Tego, Który Wprawia w Ruch Wielki Dzwon, Tego, który Jest, Był i Będzie! O TAK-TAK!"
Powietrze wypełnił zapach piżma i dziwne zielone skry. Niektórym braciom zatliła się od nich sierść, jednak żaden nie śmiał ruszyć się ani nawet pisnąć.
Głos równie nagle jak się objawił tak tez nagle ucichł. Niektórym zdawało się słyszeć jeszcze tylko jakby odległe echo. "o tak-tak... o ta-ak taaa-ak... o..."
---
Po dłuższej chwili pierwszy podniósł się na nogi Szary Prorok. Nisko pochylony podszedł do leżącego Gnasha. W jego głosie słychać było drżenie.
"Wstań, Przywódco. Odtąd to ty będziesz prowadził stado, ku chwale Przedwiecznego. A ty" - odwrócił się w stronę wciąż leżącego w kałuży moczu Quisska - "ty będziesz mu służył i posłusznie wykonywał każdy rozkaz. O tak-tak, będziesz posłuszny. Przedwieczny zadecydował! Niech Jego Ogon rośnie wiecznie, niech Jego Odchody znaczą wszystkie światy, podświaty i nadświaty!"
"O tak-tak..." - zaszemrały wokół głosy braci.
---
Szary Prorok gestem wskazał krzesło przywódcy. Gnash wdrapał się na stos i zasiadł na miejscu dawnego szefa. Cztery samice płaszcząc się i kuląc ogony podpełzło do niego, popiskując nieśmiało.
---
Quissk pochylając się nisko wyszedł z jamy. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że darowano mu życie.
---
|
|
Back to top
|
|
 |
|
|
|
|
You cannot post new topics in this forum
You can reply to topics in this forum
You cannot edit your posts in this forum
You cannot delete your posts in this forum
You cannot vote in polls in this forum
You cannot attach files in this forum
You cannot download files in this forum
|
|

O użytkowniku
|